Mówiąc o problemie z reklamami w Polsce bardzo łatwo jest popaść w przeróżne uproszczenia. Jest chaos (u nas) i porządek (na Zachodzie), są fajni plastycy miejscy i niekompetentni prezydenci miast, są wreszcie źli reklamodawcy i same dobre pomysły miejskich aktywistów. Wtedy trzeba tłumaczyć: wiele polskich miast się zmienia, choć ich włodarze rzadko mogą na zawołanie pozdejmować wszystkie wielkoformatowe siatki na budynkach, a jeśli o reklamodawców chodzi – w wielu przypadkach po prostu brakuje dobrych wzorców. Ale zdarzają się historie, w których chyba ciężko o niuanse. Oto jedna z nich. Wydarzyła się naprawdę i znamy ją z relacji jej głównego bohatera. Mamy tu wszystko, czego potrzebuje prawdziwy „reklamowy” dreszczowiec: pełnego dobrej woli mieszkańca, przebiegłego właściciela sklepu, bezsilne służby miejskie oraz nieoczekiwane zwroty akcji.
Bohater tej opowieści – nazwijmy go Tuan – od paru lat mieszka w Miasteczku Wilanów w Warszawie. Wbrew wszystkiemu lubi swoje osiedle i czuje się współodpowiedzialny za przestrzeń publiczną, w której żyje. Sklepów w okolicy raczej nie jest za wiele, więc zawsze fajnie, gdy otworzy się nowy. I tak w gościnne partery wilanowskich apartamentowców wprowadziły się alkohole – jedne z tych z eleganckim szyldem, porządnym wystrojem i więcej niż dwoma gatunkami piwa do wyboru. Jak tu jednak właściwie zaanonsować się mieszkańcom? Z ulotkami za dużo roboty, baner nie pasowałby do udanego zewnętrza lokalu, zresztą, jeden baner na całe osiedle to trochę mało. Stanęło więc na podświetlanej, mobilnej reklamowej przyczepce – i to stanęło całkiem spektakularnie: raz na trawniku, raz zahaczając o chodnik, raz koło skrzyżowania. Na forum mieszkańców Miasteczka Wilanów zawrzało. Tuan był jedną z osób, które skontaktowały się z właścicielami sklepu poprzez jego profil na Facebooku i wskazywały, że przyczepka wielokrotnie parkuje nielegalnie albo zawłaszcza miejsca, które przywykli traktować jako wspólne. W odpowiedzi został wyśmiany i poinformowany, że firma będzie się reklamować gdzie jej się żywnie spodoba. Znamy? Znamy.
A zatem trzeba było spróbować cięższego kalibru. Tuan i inni mieszkańcy zwrócili się do straży miejskiej. Jak się okazało, jeśli już funkcjonariusze znaleźli przyczepkę we wskazanym miejscu, mogli co najwyżej wystawić stuzłotowy mandat za złe parkowanie. Nadszedł przedziwny festiwal bezradnie rozłożonych rąk. Za radą strażników Tuan napisał do Zarządu Dróg Miejskich. Także brakowało rezultatu. Nie rezygnował jednak i zainteresował problemem administrację osiedla. Ta z kolei zwróciła się w tej sprawie do władz dzielnicy. Urzędnicze młyny zaczęły mielić, a w międzyczasie ktoś pomazał reklamę na przyczepce czerwoną farbą. Desperat nie przewidział jednak, że właściciel po prostu reklamę oczyści i puści w dalsze tournee po osiedlowych uliczkach.
Wojna podjazdowa trwałaby pewnie nadal, gdyby nie pewien incydent, pozornie niezwiązany ze sprawą. Zdarzyło się, że któregoś wieczoru Tuan zwrócił uwagę kierowcy samochodu, który zaparkował na pasie skrętu na skrzyżowaniu dwóch ulic. Krętymi ścieżkami doszło więc do nieoczekiwanej konfrontacji: kierowcą okazał się właściciel rozsławionego w okolicy sklepu z alkoholami. Pech chciał, że w przedstawianej historii zapisze się jeszcze jednym osiągnięciem, które ironicznie nazwać można „traktatem o właściwym parkowaniu”. Tuan – z pochodzenia Wietnamczyk – z potoku słów najlepiej zapamiętał sugestię, że „jeśli ma w swoich azjatyckich genach chęć zmiany na lepsze, to powinien się wynieść z Polski do Chin”. Tak pouczonemu, odechciało mu się dalszej dyskusji.
Minęło trochę czasu. Przyczepka wrosła w krajobraz osiedla, nawet mimo tego, że sklep się zamknął. Tymczasem pod koniec czerwca do drzwi mieszkania Tuana zapukali policjanci. Okazało się, że właściciel przyczepki zgłosił sprawę zamalowania reklamy na policję, a monitoring wykazał, że tego feralnego wieczoru w jej pobliżu przebywała osoba, która wcześniej wyszła z bramy, gdzie mieszka Tuan. A skoro nasz bohater wykazywał wcześniej dużą aktywność w walce z nielegalną reklamą – co wyszło też podczas opisywanej wcześniej kłótni przy aucie – wszelkie tropy wskazują, że to on chciał pokrzyżować szyki tutejszemu przedsiębiorcy. Właściciel oszacował straty na 5000 zł. Kilka tygodni temu Tuan otrzymał z Sądu Rejonowego Warszawa Mokotów wyrok w trybie nakazowym (podjęty bez rozprawy na zamkniętym posiedzeniu) skazujący go na grzywnę w wysokości 2 400 zł i obarczający kosztami sądowymi.
Jaki morał płynie z tej historii? Zdawałoby się, że pesymistyczny, jeśli zaangażowana postawa, zamiast nagrody, doczekała się wyroku. Piszemy o tym, jednak nie dlatego, by dopisywać epilog za epilogiem do „Wanny z kolumnadą” Spingera. Chodzi o brak przyzwolenia na pewne działania, w które wpisuje się bezczelność łamiących prawo reklamodawców i słabość służb, które problem nielegalnego nośnika powinny szybko i sprawnie rozwiązać na gruncie prawnym (tudzież słabość owego „prawnego gruntu”). Paradoksalnie, receptą na taki stan rzeczy musi być jeszcze większa aktywność na różnych polach dialogu i interwencji. Mimo braku sukcesu, mieszkańcy Miasteczka Wilanów obrali drogę słusznej reakcji, gdy uznali, że granice przejmowania przestrzeni – w ich odczuciu wspólnej – zostają przekroczone. Gdy wciąż jeszcze czekamy na lepsze ustawy, plany miejscowe albo zarządzenia, to w lokalnych społecznościach i ich postawie siła. Wyznaczajmy granice i reagujmy – tylko wtedy historii takich jak historia Tuana będzie mniej.